Forum Abasz'Har: Forum o Dungeons & Dragons Strona Główna Abasz'Har: Forum o Dungeons & Dragons
Dungeons & Dragons: Forum Abasz'Har o D&D
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

[wulgaryzmy] Opowiadania o Alarienie

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Abasz'Har: Forum o Dungeons & Dragons Strona Główna -> Inne własne pomysły / Twórczość literacka
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Mish
Badacz Podziemi


Dołączył: 27 Maj 2009
Posty: 367
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Z Odległej Galaktyki

PostWysłany: Nie 17:10, 26 Wrz 2010    Temat postu: [wulgaryzmy] Opowiadania o Alarienie

Za Wszelką Cenę
Tego dnia w karczmie „Pod Zwiędłą Jabłonią” nie było zbyt tłoczno. W budynku było jedynie kilkunastu mieszkańców miasteczka, popijających podłe piwo z kufli, karczmarz, który co chwila rozglądał się po sali niezadowolonym wzrokiem, oraz mocno pijany bard, próbujący przygrywać na lutni. Z rozbawieniem zauważyłem, że wszyscy ci ludzie wydają się izolować ode mnie. Może dlatego, że byłem półelfem? Nie, żeby moje lekko elfickie rysy twarzy albo moje sięgające ramion ciemnoszare włosy, tak typowe dla elfów umożliwiały im identyfikację mnie. Po prostu, nie chwaląc się, byłem raczej znany w okolicy. A kiedy przybyłem do tego miasteczka (Brzeg, co za idiota nazwał tak miejscowość położoną w głębi lądu?) sam szukałem rozgłosu, bądź co bądź przydatnego w zawodzie najemnika. Kto wie, być może gdybym był człowiekiem miałbym stałe zatrudnienie u jakiejś ważnej persony? Pytacie, dlaczego moja rasa stała na drodze karierze? Otóż elfy były powszechnie pogardzane jako czarnoksięskie psy, a dla większości ludzi i krasnoludów półkrwi elf to i tak zdrajca gatunku. Zastanawiacie się może, czemu tak gardzono elfami. Było tak dlatego, że powszechnie wiadomo jest, to właśnie magowie byli winni wyzwoleniu ze Słonecznej Wieży demonów oraz mrocznej energii mutującej wszystkie gatunki z którymi weszła w interakcję, co doprowadziło do upadku wielkich cywilizacji do których mroczna energia dotarła zamieniając w potwory, wywołując masowe walki i zagładę. Czyli właściwie wszędzie. Oczywiście elfy, jako najbardziej związana z magią rasa, ucierpiały najbardziej. W wyniku działania Zmiany , jak inaczej nazywano mutującą magię, zginęło wielu moich spiczastouchych „krewniaków”. A jeszcze więcej z nich czekała potem zagłada z rąk innych ras, głównie ludzi. I mimo iż nie tylko elfi magowie korzystali z mocy zaklętej w ścianach Wieży, to właśnie na nich skupił się gniew większości. Chociaż teraz, blisko sto lat po tych wydarzeniach tolerowano już w pewnym stopniu magów, o tyle nienawiść rasowa pozostała. Cóż, była to typowo ludzka hipokryzja. Zupełnie jakby to nie ich czarodzieje najbardziej eksploatowali moc Wieży. Elfy po prostu miały pecha.
Półelfy, czyli moi pobratymcy, znajdowały się w jeszcze gorszej sytuacji niż czystej krwi elfy. Było tak dlatego, że większość ludzi uważała półelfów za wspólników spiczastouchej rasy, zaś elfy – za ludzkich dręczycieli. W efekcie, większość naszych prędzej czy później ginęła albo z rąk nietolerancyjnych ludzi, albo zostawali zabici przez elfie bojówki. U krasnoludów również nie spotykaliśmy się ze zbytnią tolerancją. Dlatego też większość z nas stroni od towarzystwa innych i prowadzi wędrowny tryb życia, ponieważ osiadły mieszaniec prędzej czy później stanie się obiektem gniewu sąsiadów, niezależnie do jakiej rasy by oni nie należeli. A że mimo pewności siebie i buty większość ludzi (i nie tylko) nie radziła sobie z magicznymi zagrożeniami, podróżowałem od miasteczka do miasteczka w poszukiwaniu zlecenia jako najemny wojownik, czarownik lub łamacz zaklęć.
Tutejsi patrzyli na mnie nieprzyjazny wzrokiem, a ja jeszcze bardziej cieszyłem się z faktu że mam przy sobie miecz, a na sobie mój ciemnogranatowy podróżny strój, po których łatwo mnie było rozpoznać w tej okolicy. Cóż, reputacja rzeźnika i czarnoksiężnika(dla większości czarodziej i czarnoksiężnik to jedna cholera. Ach, błoga ignorancjo!) też się czasem przydaje w kontaktach z plebsem. Zwłaszcza w bliskich kontaktach, takich jak liczne próby spenetrowania mojej czaszki widłami, które często podejmowali kmiecie. Przynajmniej w przeszłości, bo wystarczyło pare uciętych przeze mnie rąk, nóg i innych części ciała, abym nie musiał opędzać się w każdej wiosce od napastników. I dobrze.
Najwyraźniej jednak przeceniłem swoją reputację, gdyż po chwili jeden podpity dupek, prawdopodobnie kowal, wstał i ruszył w moim kierunku nie kryjąc się z zamiarem obicia mi mordy ku uciesze pozostałych bywalców gospody. Cóż, przekonamy się, kto tu komu powybija zęby. Może i nie byłem mocno zbudowany, jednak w walce bardziej liczy się szybkość niż siła, a jeden nawalony człowiek nie pokona mnie w żaden sposób. No, chyba że z bożą pomocą, ale jako ateista nie wierzyłem w takową, więc człowieczyna nie ma żadnych szans. Nagle od stolika wstało jeszcze dwóch ludzi, którzy najwyraźniej uznali, słusznie zresztą, że ich przyjaciel kowal potrzebuje pomocy w skopaniu mnie. Cała trójka podeszła do mojego stolika, a ja musiałem powstrzymywać salwę śmiechu na widok ich niby-groźnych min oraz tandetnego oręża, na rękojeści którego kurczowo zaciskali palce dwaj poplecznicy pijanego draba.
- Jeszcze tu siedzisz? To porządna karczma, wypierdalaj stąd elfi pomiocie, albo zaraz cię stąd wyniesiemy! – powiedział rzekomy kowal, zionąc piwem i prezentując szczerbaty uśmiech. Cóż, w porównaniu do niektórych obelg jakich wysłuchuję, te wyzwiska były niemal komplementami. Poza tym, całkiem przyjemnie mi się tu siedziało i nie zamierzałem nigdzie iść, jak na razie.
-Jesteś cholernie spostrzegawczy, pogratulować. Ktoś ci podpowiedział że tu siedzę? Poza tym wybacz, ale myślę, że pomieszkam tu jeszcze do jutra – odpowiedziałem więc człowiekowi tonem swobodnej pogawędki. O ile jednak sarkazm mojej wypowiedzi najwyraźniej nie dotarł do tego pijanego kretyna, o tyle stwierdzenie że tu zostaję już zrozumiał. Dobrze że chociaż tyle.
Zauważyłem, że mój niezbyt lotny rozmówca robi się czerwony na twarzy, więc szybko wstałem i dobyłem miecza. Prosta, owinięta skórą rękojeść dobrze leżała mi w dłoni. Dwaj koleżkowie pijaka poszli w moje ślady i również dobyli swojej tandetnej broni. Spoglądając na ich sztylet i pałkę odniosłem przez chwilę wrażenie, że ta dwójka chce zabić mnie śmiechem. No cóż, prucie flaków nauczy ich ostrożności na przyszłość. O ile będą mieli jakąś przyszłość po przeprawie ze mną.
Kiedy już byliśmy o krok od wszczęcia rozróby w karczmie, od strony drzwi usłyszeliśmy niski głos należący do człowieka, którego miałem nadzieję spotkać.
-Zostawcież go w spokoju, idioci! Całkiem wam się w łbach od tego piwska pomieszało, żeby mi tu w mojej osadzie burdy urządzać?! Zaprzestańcie, mówię! –Wykrzyknął Burnard Barbanos, burmistrz miasteczka, wysoki gruby właściciel sumiastych wąsów. Burmistrz brzegu wszedł do karczmy błyskając łysiną. Na widok człowieka, który sprawował najwyższy urząd w mieście i mimo jowialnego wyglądu znany był z bezwzględności w dążeniu do swoich celów, moim niedoszłym przeciwnikom natychmiast zmiękła rura, że tak powiem. Ci dwaj, którzy dobyli broń, szybko umieścili ją z powrotem za paskami, po czym cała trójka wycofała się do swojego stolika, mamrocząc do mnie na odchodnym obietnicę mordobicia. Nie przejmując się nimi, również schowałem swój miecz do pochwy przy pasie i zająłem miejsce za stołem. Barbanos z zadowoleniem pogładził swoje wąsiska, po czym zamówił dwa piwa i bez pytania przysiadł się do mojego stolika. Nie przeczę, że ten człowiek mnie irytował, jednak mógł być moim nowym pracodawcą, więc nie dałem po sobie nic poznać. Poza tym postawił mi piwo, co również potrafię docenić.
-Wyście są Alarien, najemnik – powiedział burmistrz, błyskając złotymi pierścieniami które nosił na palcach
-Myśmy są – odpowiedziałem parodiując go, mimo iż mój rozmówca wcale nie zapytał, tylko po prostu stwierdził fakt.
-A taak, ciężko was tu przeoczyć. Niewielu półelfów widujemy w Brzegu. Wywołujecie swoją obecnością niepokoje – powiedział Burnard
-Zauważyłem. Trudno, będziecie musieli z tym żyć, przynajmniej do jutra, chyba że masz dla mnie jakieś zlecenie – Chciałem jak najszybciej skończyć tą rozmowę, więc postanowiłem skierować go na powód jego odwiedzin. Jednak właśnie karczmarz postawił przed nami dwa kufle pienistego trunku, więc Barbanos nie odpowiedział, tylko zaczął wielkimi łykami pić piwo. Również spróbowałem łyk z mojego kufla. Napój był całkiem niezły, choć daleko mu było do ideału. Przez chwilę popijaliśmy w milczeniu.

-No więc? Przejdź wreszcie do sedna sprawy, a napić możemy się potem – zwróciłem się do burmistrza po chwili coraz bardziej przeciągającej się ciszy.
-Ano, prawy z was człek – przy tym ostatnim słowie mój rozmówca się zająknął, zastanawiając się zapewne czy tym określeniem obraził mnie, czy gatunek ludzki. Nie mogąc najwyraźniej zdecydować, kontynuował swoją wypowiedź – najpierw obowiązki, potem przyjemności. Zaprawdę, szczera prawda przez was przemawia. No więc sprawa jest taka, że z Brzegu zniknęło kilka osób. Chcę, żebyście ich odnaleźli, żywych lub martwych.
-Nie ma problemu, należy się sto pięćdziesiąt sztuk złota, w tym pięćdziesiąt zaliczki, a reszta po wykonaniu zadania – powiedziałem. Postanowiłem, że najpierw wytarguję cenę a potem zapytam go o szczegóły.
-Niech wam będzie. Ale trzydzieści zaliczki a reszta potem – odpowiedział z miną człowieka, którego właśnie odzierają z ostatnich pieniędzy. A przecież nawet pobieżny rzut oka na jego liczne ozdoby umacniał mnie w przekonaniu, że taka suma nie stanowi dla niego problemu.
-Dobra. A teraz szczegóły. Kto zaginął, kiedy, i czy podejrzewacie, co się z nimi mogło stać?
-Ano, więc tak. Zaginęły łącznie trzy osoby, znaczy się mój syn, Willard – tu drgnął mu głos – oprócz tego zaginęła nasza aptekarka Illina Gvano, no i szewc Juppo Pijak. Kiedy zaginęli? Ano, to będzie ze cztery dni temu. Nie mam pojęcia gdzie mogą być, ale gdybym miał ich szukać, zacząłbym w ruinach Kalanas, na północ od naszego miasteczka – słuchałem uważnie słów Barbanosa, a ta ostatnia wymieniona przez niego nazwa jakoś niejasno mi się kojarzyła. Kalanas… wydawało mi się że wiem o co chodzi, ale mimo to wolałem się upewnić.
-Czy w tych ruinach nie znajduje się przypadkiem jeden z Przekaźników Mocy? – zapytałem burmistrza.
-Ano, wybudowali. Ale on jest już od dawna nieaktywny – dodał szybko mój rozmówca.
Nie odpowiedziałem, przez chwilę analizując otrzymane informacje . Przekaźniki. Konstrukcje połączone z energią Słonecznej Wieży. Podobno swego czasu magowie, woląc korzystać z ogromnej energii zgromadzonej w ścianach Wieży niż z niepewnych i chaotycznych magicznych Węzłów, stworzyli wiele takich konstrukcji, aby nawet z dala od Stolicy i Wieży móc pobierać energię z tej ostatniej. Oczywiście, kiedy pojawiła się Zmiana, Przekaźniki tylko przyspieszyły i rozszerzyły jej działanie na świecie. Teraz większość z nich była wygasła, jednak nawet nieaktywny pozwalał energii Zmiany przedostawać się przezeń w niewielkim stopniu, przez co okolice tego typu miejsc często były zamieszkane przez istoty stworzone mroczną magią. Natomiast użytkownik magii, chcący rzucać czary w pobliżu Przekaźnika narażał się na wiele nieprzyjemnych skutków ubocznych. Dlatego też każdy rozsądny czarodziej omijał Przekaźniki szerokim łukiem. Wyjątkiem byli czarnoksiężnicy, którzy czerpali wielką moc z tych prastarych konstrukcji, jako efekt uboczny tworząc mnóstwo demoniaków. No, ale czarnoksiężnicy w ogóle byli mocno stuknięci, a na szczęście większość z nich ginęła jeszcze przed ukończeniem szkolenia. Za głupotę trzeba płacić.
-No to od czego zaczniecie? – burmistrz wyrwał mnie z zadumy
-Od magicznego przeszukania mieszkań zaginionych. Może ułatwi mi to całą sprawę – odpowiedziałem – tak się składa że wiem gdzie mieszkał ten cały Juppo, więc jeśli chcesz mi jutro towarzyszyć w poszukiwaniach, to godzinę po wschodzie słońca bądź pod jego domem.
-A więc do jutra, panie czarownik – powiedział mój rozmówca po czym wstał od stołu i odszedł. Cóż, nie miałem zamiaru go zatrzymywać, gdyż po pierwsze sam zamierzałem pójść do swojego pokoju, a po drugie zwyczajnie nie lubiłem tego gościa. Westchnąłem ciężko i ruszyłem do swojego małego pokoiku. Jutro zapowiadał się ciężki dzień.

***


Dzień zapowiadał się na ponury i deszczowy. Powoli zwlekłem się z łóżka i zająłem się codziennymi czynnościami, których opis pominę. W każdym razie przed wyjściem musiałem jeszcze dokonać pewnej rutynowej czynności, a mianowicie sprawdzić tutejsze Węzły. Magiczne Węzły były źródłem energii, z jakiego korzystali czarodzieje przy swoich zaklęciach. Tworzyły one na świecie skomplikowaną sieć połączeń. Jednak ich siła na danym obszarze była wartością zmienną, więc czarownicy musieli co jakiś czas badać ich moc. Kiedy energia Węzłów była za słaba, zaklęcia stawały się słabsze, a często nawet korzystanie z magii było niemożliwe. Z kolei nadmiar mocy też nie był dobry – mógł doprowadzić do śmierci czarodzieja. Dlatego też jedną z pierwszych technik, jakich uczono każdego adepta tego typu magii, była zdolność dostrajania swoich zmysłów do okolicznych Magicznych Węzłów i możliwość oceniania ich siły. Wprawdzie czasem zdarzali się idioci, którzy nie sprawdzali okolicznego stanu mocy, jednak bardzo często żałowali swojego niedbalstwa przed śmiercią w wyniku działania zbyt wielkiej mocy lub kiedy w krytycznej sytuacji dowiadywali się, że nie mogą rzucić czaru. Cóż, ich strata. Ja zamierzałem jeszcze trochę pożyć, więc starałem się nie powtarzać ich błędów.
Wyobraziłem sobie zawiły wzór, i po chwili skupienia moje zmysły przestroiły się na magiczne postrzeganie. Nigdy nie przyzwyczaiłem się do końca do tego procesu, do nagłego naporu informacji oraz otaczającej wszystko magicznej aury. Mimo tego, nie miałem kłopotu ze zdobyciem interesujących mnie danych o Węzłach. Tego dnia magia była wyraźnie słaba, wiec pewnie będę musiał się obyć bez większości zaklęć. Cóż, przeżyję. Zresztą i tak nie byłem wybitnym czarodziejem, ot, znałem kilka sztuczek i drobnych czarów. Kiedy już uzyskałem informacje, przestałem powtarzać w myślach mantry podtrzymujące widzenie magii i ruszyłem do stajni po mojego wierzchowca.
Karczmarz wykonał moje polecenia co do joty. Mój gniady koń, Gryf, był już nakarmiony i osiodłany. Eh, jak to moneta potrafi sprawić, że ludzie stają się dla ciebie uczynni i pomocni. Po prostu z szoku wyjść nie mogę.
Nie przerywając rozmyślań, zwinnie wskoczyłem na siodło po czym poprowadziłem Gryfa przez brudne uliczki Brzegu w stronę domu szewca Juppo. O ile po przyjeździe nie miałem okazji rozejrzeć się po miasteczku, o tyle teraz z tej możliwości korzystałem. I coraz bardziej tego żałowałem, bowiem to miejsce przedstawiało się po prostu żałośnie. Stare, zniszczone domy, brudne ulice, kamienie powyrywane z drogi, bród, smród i ubóstwo. Chociaż z drugiej strony ta okolica i tak przedstawiała się o niebo lepiej niż niektóre osady, jakie zdarzyło mi się widzieć.
Na szczęście niewielu ludzi było na ulicach, bo kto wie jak zareagował by cały tłum na widok półelfa. Ryzyko zawodowe, można powiedzieć. Na szczęście już po chwili zobaczyłem burmistrza Barbanosa, którego zresztą ciężko byłoby przeoczyć ze względu na jego czerwony strój obwieszony złotymi ozdobami. Najwyraźniej mój zleceniodawca zgadzał się z tym poglądem, bo przyprowadził ze sobą dwóch uzbrojonych bandytów o fizjonomii kretynów, zwanych w Brzegu strażą miejską. Goryle burmistrza uzbrojeni byli w krótkie miecze i lekkie kusze, natomiast ich szef najwyraźniej przyszedł bez broni. Zdumiewający dowód zaufania do tych dwóch, chociaż z drugiej strony w rękach mojego szanownego pracodawcy miecz byłby prawdopodobnie znacznie mniej skuteczny nawet od kamienia. No i psułby mu wizerunek nieulękłego bogacza. Cała trójka stała przed domem zaginionego szewca. Właściwie „dom” to zbyt duże określenie na tą rozpadającą się małą ruderę. No, ale jakość mieszkania Juppo nie była moją sprawą, i pozostawało mi się jedynie cieszyć że nie muszę znosić podobnych warunków.
Na mój widok Barbanos uśmiechnął się sztucznie i pomachał ręką jakby chciał zasygnalizować, że to tu. Niespiesznie zsiadłem z Gryfa, i dopiero wtedy go powitałem. W odpowiedzi burmistrz skinął wielkopańsko głową. Mówiłem już, ze nie lubię tego dupka?
-No, to tego, szefie, mamy otwierzyć te skurwiene drzwi, czy cuś? –zapytał jeden z przybocznych bogacza, dłubiąc sobie w nosie w poszukiwaniu czegoś ciekawego. Na mój gust, ten człowiek już dawno wydłubał sobie w ten sposób mózg i wyrzucił go na śmietnik.
-Tak, Silnoręki, otwórz te drzwi, jeśli łaska – odpowiedział burmistrz, najwyraźniej już przyzwyczajony do dziwnych zachowań swojego strażnika. Silnoręki i jego kolega po fachu nie czekali ani chwili dłużej i zaczęli rytmicznie uderzać i kopać w drzwi.
-Może najpierw pociągnijcie za klamkę? –podpowiedziałem najuprzejmiejszym tonem, na jaki udało mi się zdobyć. Towarzysz Silnorękiego zastosował się do mojej rady, i ku swemu zdumieniu odkrył że drzwi były otwarte. Westchnąłem ciężko, po czym wraz z Barbanosem wszedłem do środka.
Mieszkanie od środka wyglądało równie źle jak z zewnątrz. Ze ścian odłaziła zgniłozielona farba, a w jednym miejscu dostrzegłem dużego grzyba przy suficie. Na umeblowanie składały się stare krzesło, zawszone łóżko, stolik służący najwyraźniej jednocześnie jako pracownia szewca, oraz stara szafa. W powietrzu unosił się smród pleśni. Jako osoba obdarzona czułymi zmysłami, przez moment myślałem że się porzygam. Stłumiłem jednak to powstanie wewnątrz mojego żołądka i zacząłem przestrajać swoje zmysły na wyczuwanie magii. Kątem oka zauważyłem, że Burnard Barbanos wyciągnął perfumowaną chusteczkę i zasłonił sobie nią nos. Przekląłem w myślach swój brak koncentracji, po czym podjąłem jeszcze jedną próbę wyczucia magii, tym razem udaną. Mimo niedoboru mocy, w pokoju zdołałem zauważyć ślad obcej siły. Kiedy skoncentrowałem się na nim odkryłem, że to magiczny przymus. Najwyraźniej ktoś wpłynął na umysł Juppo, zmuszając go do odejścia.
-Uzyskałem tu już pewne informacje – powiedziałem Barbanosowi – teraz muszę obejrzeć jeszcze domy pozostałych zaginionych.
Burmistrz pokiwał głową.
-A wiec najpierw zaprowadzę was do domu Illiny Gvano, aptekarki –rzekł po czym zaskakująco szybko jak na człowieka o jego tuszy wyszedł z budynku. Dwaj strażnicy nadal stali przed domem i rozmawiali ze sobą, o ile rozmową można nazwać różne chrząknięcia, przekleństwa i inne dziwne odgłosy. Najwyraźniej ci dwaj już długo służyli w straży miejskiej. Na nasz widok szybko zamilkli, i dobrze zresztą. Po chwili cała nasza czwórka skierowała się w stronę domu zaginionej. Znajdował się on w nieco lepszej dzielnicy, to znaczy budynki wyglądały na lepiej zbudowane. W końcu zatrzymaliśmy się przed piętrowym domem z niewielkim ogródkiem. Aptekarce chyba dobrze się tu powodziło. Razem z burmistrzem weszliśmy do jej domu. Zdążyłem jeszcze zauważyć dwie rzeczy: po pierwsze, hodowała w ogrodzie mnóstwo dziwnych roślin, obecnie w większości podeptanych. Po drugie, drzwi do jej domu były wyłamane. Najwyraźniej życzliwi sąsiedzi zadbali, aby kobieta miała nową motywację do zarobku, gdyż dom został ograbiony ze wszystkiego co miało jakąś wartość i nie było za ciężkie. Ponownie ucieszyłem się, że ja nie mam takich problemów.
Sam dom Gvano sprawiał wrażenie całkiem przytulnego. Obok obecnie wygasłego kominka stały dwa fotele, najwyraźniej zbyt ciężkie, aby dało się je łatwo ukraść. Ściany były pomalowane ładnie dobraną błękitną farbą, a całość sprawiała wrażenie zadbanego i wypieszczonego miejsca. Na pewno z meblami domwyglądał znacznie lepiej, jednak sąsiedzi – złodzieje nie byli moim problemem. Kolejny raz tego dnia przestroiłem moje zmysły na wyczuwanie magii, i prawie natychmiast poczułem dziwną koncentrację Aury na ścianie ukrytej za szafą, której najwyraźniej nie wyniesiono z domu. Ostrożnym krokiem ruszyłem w kierunku mebla, po czym otworzyłem jego drzwi jednocześnie odskakując na wypadek pułapki. Nic się jednak nie stało. Szafa była całkowicie pusta, wieszaki na jej ścianach najwyraźniej skrywały jakieś drogie ubrania, gdyż teraz były ograbione.
-Czego tam szukacie? – zapytał zaciekawiony Barbanos, wyrywając mnie z zamyślenia
Nie odpowiedziałem, tylko dalej oglądałem dziwny mebel. Zauważyłem że szafa ściśle przylega do ściany, co pozwoliło mi powziąć pewne przypuszczenia. Wiele razy miałem do czynienia z ukrytymi przejściami lub komnatami. Jeśli tak było w tym wypadku, to przejście prawdopodobnie otwierało się za sprawą słowa rozkazu lub ukrytego przełącznika. Jeszcze raz przyjrzałem się wnętrzu szafy. Jeden z wieszaków był jak na mój gust zbyt wytarty. Bez namysłu chwyciłem go i spróbowałem poruszyć w którąś stronę. I jak zwykle nie pomyliłem się, gdyż tylna ściana szafy odsunęła się, a moim oczom ukazał się niewielki pokoik. Burmistrz który stał obok mnie sapnął zdziwiony nie mniej niż ja. Ponieważ ukryte pomieszczenie wypełnione było regałami na których stały magiczne księgi (co dało się poznać na pierwszy rzut oka po okładkach. Nigdy nie rozumiałem ludzi, którzy ozdabiali swoje grymuary tymi wszystkimi skomplikowanymi wzorami i ozdobnymi napisami), a w rogu komnaty stał warsztat alchemiczny. Na ścianach wymalowane były magiczne symbole. Po chwili przestałem podtrzymywać moje zaklęcie widzenia magii, jednak wcześniej zdołałem wywnioskować że są to symbole zaklinaczy – magów posługujących się przy Sztuce nie Węzłami, a ziołami, symbolami, miksturami, oraz innymi tego typu rzeczami. Cóż, ja nie potrzebowałem tego typu „dopalaczy”, z czego byłem zresztą dumny.
-Czy ktoś z tutejszych podejrzewał, że aptekarka zajmuje się czarami? – zapytałem burmistrza, gdyż w związku z tym odkryciem przyszło mi do głowy, że być może to Illina Gvano stoi za tymi zniknięciami.
-Wiecie, ludzie zawsze gadali, że ona jest jakaś dziwna, że trucizny waży, że z diabłem ma pakt... ot, i wyszło szydło z worka, ludzie rację mieli że ona się czarostwem zajmuje – powiedział Barbanos.
Zastanowiłem się. Kobieta wcale nie musiała mieć związku z zaginięciami, choć księgi magiczne znalezione w jej domu mogły to sugerować. Sam nie wiedziałem, co o tej sprawie myśleć.
Moje rozmyślania przerwał jeden ze strażników, chyba Silnoręki choć nie jestem pewien, który wpadł do budynku jakby go osa w tyłek ucięła.
-Panie burmistrzu! Panie burmistrzu! – krzyczał entuzjastycznie dzielny stróż prawa
-Co jest, Silnoręki? - zapytał go mój zleceniodawca. Strażnik wziął kilka głębszych oddechów i kontynuował entuzjastycznym tonem
-Ten tego, panie burmistrzu, strażnik przy bramie widział, a ludzie szybko donieść panu kazali, mówili, ten tego, żeby panu powiedzieć, bo to wielka nowina, że ten tego, się pan burmistrz ucieszy i, ten tego…
-Z czego się ucieszę? Gadaj, człowieku! – zirytował się Barbanos.
-Ano, mówią że pana syn wrócił – wykrztusił z siebie Silnoręki. Burmistrz otworzył szeroko oczy, najwyraźniej zdziwiony.
-Tedy prowadź nas do niego! – krzyknął do strażnika, po czym odwrócił się do mnie – czarowniku, zakończyłeś już swoje badania? – spytał
-Zakończyłem – pokiwałem głową – ruszajmy.
-Silnoręki, prowadź nas do mego syna – zakomendował mój pracodawca – i przyślij kogoś, żeby zabezpieczyć te księgi –dodał.
Po chwili cała nasza czwórka kierowała się w stronę wskazaną przez Silnorękiego.
***
Gdybym nie wiedział, że siedzący przede mną człowiek jest synem Burnarda Barbanosa, nigdy nie przyszło by mi to do głowy. Ponieważ Willard Barbanos był niemal idealnym przeciwieństwem swojego ojca. Był to szczupły, raczej niski człowiek o krótkich ciemnych włosach i ponurej twarzy. Na oko miał ze dwadzieścia lat. Jednak to on mógł teraz pomóc mi rozwiązać zagadkę tajemniczych zaginięć.
Ja, burmistrz oraz jeden ze strażników miejskich słuchaliśmy uważnie opowieści Willarda, choć dam głowę że z naszej trójki tylko ja i Burnard orientowaliśmy się o czym on mówi.
-Ta czarownica nas porwała –mówił – to ona otumania ludzi czarami i porywa do ruin Kalanas. Chciała złożyć mnie w ofierze, jednak wykorzystałem chwilę kiedy walczyła ze strażnikiem z naszego miasta i uciekłem. Niestety, stary Juppo został w ruinach. Prawdopodobnie już nie żyje, niestety –zakończył swoją opowieść Willard. Jego słowa potwierdzały Gvano jako morderczynię i wiedźmę, jednocześnie idealnie wpasowując się w to, co o niej wiedzieliśmy. Całość pasowała do siebie idealnie. Zbyt idealnie, jak na mój gust. Ale z drugiej strony, nie miałem drugiego podejrzanego, a poza tym czasem jest możliwość że wszystko układa się dobrze, prawda? Stwierdziłem więc, że tak też mogło być w tym przypadku. Mimo to postanowiłem zadać mu kilka pytań potrzebnych w sprawie. Starszy Barbanos przysłuchiwał się jednak nic nie mówił, najwyraźniej obmyślając jakim torturom podda aptekarkę – porywaczkę kiedy już dostanie ją w swoje łapy.
-Gdzie konkretnie trzymała was ta zaklinaczka? – zapytałem lekko zdezorientowanego Willarda
-W ruinach Kalanas jest taki stary budynek z szyldem czarodzieja, tuż przy tej wielkiej magicznej budowli w centrum miasta. Tam ona odprawia swoje czarodziejstwa – odparł niemal natychmiast. Coś mi tu nie pasowało. Zaklinacze nie mogli korzystać z mocy Przekaźników, nawet gdyby chcieli. Mimo to nie drążyłem tej kwestii.
-Jakim cudem zdołałeś jej uciec? Nie ścigała cię?
-Już mówiłem, że strażnik wysłany przez ojca ją zajął, a ja wtedy zwiałem. A co do pościgu… cóż, widać taka była wola bogów – odpowiedział mój rozmówca, tym razem już wolniej. No tak, zawsze wszystko chcą tłumaczyć bogami. Zupełnie jak gdyby tych na górze obchodziła ucieczka jednego człowieka. Cóż, moim zdaniem Willard miał dużo szczęścia. Wręcz cholernie dużo. Za dużo, aby uznać to wszystko za zbieg okoliczności. Myślę że on coś ukrywał, dlatego starałem się wycisnąć z niego prawdę.
-I to cała historia? Nic nie pominąłeś? I właściwie jakim cudem porwała was ta cała „czarownica”? Nie kręcisz aby? – drążyłem.
Na twarz młodego Barbanosa wystąpił dziwny grymas, i już miałem zadać kolejne pytanie, kiedy mój pracodawca mi przerwał
-Dajcież mu spokój, choćby dzisiaj! Widzicie, że chłopak jest ofiarą, a nie zbrodniarzem, kurważ mać!
-Jeśli chcesz, żebym dobrze rozwiązał sprawę, muszę przesłuchać wszystkich zamieszanych… - zacząłem, jednak ten upierdliwiec znów mi przerwał
-Wszystkich zamieszanych tak, ale mój syn jest niewinny! Rozumiesz to, dociekliwy, jebany czarowniku? Nie płacę ci za zrzucanie winy na moją rodzinę, więc się staraj! Przecież tu na pierwszy rzut oka widać, ze to wina wiedźmy! – rzucał się burmistrz. Właśnie, tu leżał wampir pogrzebany. Na pierwszy rzut oka widać. To właśnie mi się w sprawie nie podobało, dlatego też postanowiłem że przesłucham Willarda kiedy indziej, bez irytujących osób trzecich. W zasadzie powinienem dać sobie spokój, złapać tą całą Illinę Gvano niezależnie od tego kto był winny i odebrać zapłatę, jednak tu w grę weszła jedna z moich irytujących wad, a mianowicie ciekawość. Cała sprawa zaciekawiła mnie na tyle, że postanowiłem ją rozwiązać tak czy siak. Jednak jeśli chciałem na tym zarobić, musiałem zachować choćby pozory posłuszeństwa, więc skinąłem głową.
-Dobra, niech będzie. Jutro z rana wyruszę do ruin Kalanas i złapię tą czarownicę – powiedziałem, a kiedy zadowolony z siebie Burnard Barbanos skinął głową, szybkim krokiem opuściłem jego dom i udałem się do mojego małego mieszkanka. Zmęczony, rzuciłem się w ubraniu na łóżko i prawie natychmiast usnąłem. Oczywiście nie zamierzałem ślepo słuchać poleceń mojego szanownego, głupiego pracodawcy. Jutro zapowiadał się jeszcze gorszy dzień niż dzisiaj.
***
Można powiedzieć, że uratował mnie przypadek. A konkretniej dwa fakty: po pierwsze, wynajmowałem pokój na piętrze. Po drugie, wściekły tłum uzbrojonych ludzi nie zachowuje się zbyt cicho. Więc kiedy w nocy usłyszałem wściekłe krzyki z ulicy, od razu wiedziałem że niezależnie co się stało, to ja zostanę obwołany winnym bez możliwości apelacji, gdyż ciężko się odwoływać od kary śmierci wykonanej natychmiast po zapadnięciu wyroku, zwłaszcza kiedy sądzi cię wściekła tłuszcza. Dlatego też błyskawicznie przypasałem miecz, i ruszyłem do działania. Słysząc już liczne kroki na korytarzu, szybko narysowałem na drzwiach z mojej strony skomplikowany symbol – run wzmacniający. Teraz drzwi wytrzymają bardzo długo napór ludzi. Wprawdzie przy rysowaniu nie posłużyłem się ani księgą czarów, ani nie stworzyłem całej sieci runicznej która gwarantowała by skuteczną ochronę, jednak na bandę wściekłych dzikusów powinno wystarczyć. Przynajmniej do czasu, kiedy już zdążę zwiać.
W tej chwili błogosławiłem moje niedbalstwo, gdyż nie zdążyłem nawet rozpakować plecaka z wyjątkiem kilku rzeczy. Dlatego też szybko narzuciłem go na plecy i podszedłem do okna pokoju. Usłyszałem walenie w drzwi i nie przejąłem się nim. Run co jakiś czas błyskał i odpierał uderzenia. Miałem szczęście, bo żaden z tych agresywnych dupków nie czaił się pod moim niewielkim oknem. Chociaż może to wcale nie szczęście, a jedynie pycha ludzi sądzących, że przewaga liczebna wystarczy aby mnie złapać? Albo po prostu niedbalstwo wynikające ze wściekłości. Tak czy inaczej, dzięki temu moje szanse na przeżycie drastycznie wzrosły.
Jednak tego dnia najwyraźniej nikt nie miał monopolu na farta, ponieważ nagle run który umieściłem na drzwiach rozbłysnął purpurowym światłem i rozmył się, a drzwi ustąpiły pod ciosami tłumu ludzi. Ale to było niemożliwe! To zaklęcie powinno wytrzymać jeszcze dużo dłużej. Kiedyś przy jego pomocy wstrzymywałem grupę demonów chcących ozdobić moimi flakami wnętrze lochu, więc banda wieśniaków nie powinna sobie tak łatwo z tym poradzić. Ktoś musiał użyć silnej magii rozpraszającej. Te wszystkie myśli przemknęły przez moją głowę w ułamku sekundy przed wyskokiem za okno. Mieszczanie klęli i złorzeczyli, jednak żaden nie wyskoczył za mną. Wylądowałem miękko na ziemi po czym pobiegłem w stronę stajni po mojego rumaka.
I znów miałem farta, bo w stajni było tylko dwóch ludzi, z zapałem okradających juki mojego wiernego Gryfa. Obydwaj byli tak zajęci przeglądaniem zawartości moich juków, że dostrzegli mnie dopiero kiedy wpadłem między nich z mieczem. Pierwszego rąbnąłem rękojeścią w nos, łamiąc go i ogłuszając złodzieja, natomiast drugi zdążył nawet dobyć sztyletu. Jednam pchnąć już nie zdążył, bowiem zręcznym cięciem rozrąbałem mu pierś. Jeśli się nim zajmą, ma szansę przeżyć. Być może na przyszłość nauczy się, żeby nie grzebać w cudzych rzeczach. Nie przejmując się nim, wsadziłem ogłuszonego na siodło Gryfa, po czym sam również na nie wskoczyłem. Słyszałem już krzyki zbliżającego się tłumu, więc poderwałem konia do galopu i ruszyłem w stronę ruin Kalanas, roztrącając ludzi wierzchowcem i co jakiś czas rozdając ciosy. Człowiek którego wziąłem ze sobą zaczynał się budzić, więc dostał jeszcze raz rękojeścią przez łeb. O całej przejażdżce mogę powiedzieć tyle, że cudem jest że nadal żyję. Podejrzewam że zawdzięczam to temu, iż ludzie widząc galopującego jeźdźca zwyczajnie odskakiwali z drogi. Cóż, ich szczęście. I moje przy okazji.
Kiedy już oddaliłem się znacząco od Brzegu, postanowiłem zatrzymać się w lesie. Zrzuciłem mojego pasażera na ziemię, po czym związałem go nim odzyskał przytomność. Następnie rozłożyłem prowizoryczny obóz i cierpliwie czekałem, aż mój zakładnik się ocknie. Człowiek nie zawiódł moich oczekiwań, i po jakichś dziesięciu minutach otworzył oczy, wodząc przerażonym wzrokiem po okolicy. Wreszcie spojrzał na mnie, a na jego twarzy odbiło się przerażenie. Uśmiechnąłem się ponuro.
-Niezbyt udał się wam ten planik zabicia mnie, co? –zapytałem na początek, ot tak, dla rozluźnienia atmosfery. Człowiek popatrzył na mnie, tym razem zdziwiony.
-To nie był mój pomysł, ja nic nie wiem, nie zabijajcie mnie panie, ja mam dzieciaczki malutkie, całe dziesięć… - mamrotał przestraszony. Westchnąłem. Gdyby każdy miał naprawdę tyle dzieci ile deklaruje, mając nóż przy gardle to sądzę że borykali byśmy się z problemem przeludnienia już od wielu lat. Ja jednak nie zamierzałem zabijać tego człowieczyny, a tylko wycisnąć z niego informacje.
-Jeśli będziesz ze mną szczery, to jeszcze dziś wrócisz do swoich dzieci – powiedziałem – jeśli nie… też do nich wrócisz. Ale do końca życia będziesz bardzo cienko śpiewał. Rozumiesz mnie? – powiedziałem i dobyłem noża na pokaz. Do ludzi łatwiej trafić poprzez demonstrację.
-Ccco chceszz wiedzieć, ppanie? –do człowieka najwyraźniej dotarły moje słowa, bo miał nietęgą minę. Tym lepiej.
-Po pierwsze, czemu zebraliście się żeby mnie zabić?- zapytałem, mając na myśli bodziec niezbędny do wywołania takiej agresji, gdyż większość z nich chętnie zatłukłaby mnie zaraz po przyjeździe.
-Bo wyście są inszy odmieniec – powiedział mój rozmówca, jakby to było oczywiste.
-Wcześniej wam to nie przeszkadzało. Co was skłoniło do grupowego ataku? –sprecyzowałem
-No bo wyście, panie, burmistrza i syna jego porwali, czarostwo uprawiali, ludzie gadali żeście na zgube dla nas do miasta przybyli… – powiedział i przełknął głośno ślinę. O, tym zdziwił mnie niepomiernie.
-Czy ciebie popierdoliło, dobry człowieku? Nikogo nie porwałem – odparłem spokojnie.
-Ja tam nic nie wiem, panie – zatrząsł się człowiek – Ale szanowny pan burmistrz zaginął, tak samo jego syn, a wy obcy jesteście, no i odmieniec do tego… - tłumaczył się.
-Jasne, czyli automatycznie staje się winnym. Pięknie, kurwa. Po prostu pięknie – powiedziałem, nie kryjąc irytacji – Jesteś wolny – dodałem i rozciąłem mu więzy.
-Dziękuję panie, niech bogowie cię błogosławią…- mówił cofając się w kierunku miasteczka, najwyraźniej mocno oszołomiony faktem że nadal żyje.
-Jeszcze jedno – rzuciłem do niego na odchodnym – jeśli jeszcze raz będziesz dobierał się do moich juków, wypruje ci flaki tępym nożem – w zasadzie nie musiałem tego mówić, ale czegóż się nie robi aby wykorzenić u bliźnich złe nawyki. Człowieczyna tylko pokiwał skwapliwie głową i pobiegł w kierunku Brzegu, a ja zacząłem zwijać mój obóz. Wszystkie elementy układanki zaczynały do siebie pasować. Dzień po przybyciu cudem uratowanego syna, on i jego ojciec znikają. Coś mi się wydaje, że ktoś ma mnie za idiotę, i co więcej wydaje mi się że wiem kto.
Po chwili galopowałem już w kierunku ruin Kalanas.
***
Powoli szedłem ulicami zrujnowanego miasta, ściskając w dłoniach naładowaną i odbezpieczoną kuszę. Mijałem stare, zniszczone budowle, kierując się ostrożnie w kierunku budowli którą opisał Willard. Chociaż zakładając że to on jest winnym, w budynku zapewne nic nie znajdę, jednak zawsze warto spróbować. Tym bardziej że na razie innego tropu nie miałem. Pytacie może, czemu nadal zajmowałem się tą sprawą? Otóż teraz oprócz ciekawości kierował mną jeszcze jeden motyw – zemsta. Przyznam niechętnie, że dałem się oszukać i o mało co nie zginąłem, więc chciałem odpłacić temu skurwysynowi Willardowi Barbanasowi pięknym za nadobne. A jeśli uratuję przy tym Illinę Gvano lub Burnarda Barbanasa, to tym lepiej dla nich. Zastanawiacie się może, skąd ta pewność że to syn burmistrza Brzegu jest winnym. Na ten osąd składało się po prostu kilka czynników: niezwykłe zbiegi okoliczności, naciągana historia Willarda, fakt, że ktoś użył magii z dużej odległości aby zniszczyć mój run, oraz zaklęcie przymusu wykryte w domu Juppo, które to z pewnością nie zostało użyte przez zaklinacza. Tak więc syn mojego zleceniodawcy był głównym podejrzanym, czy burmistrzowi się to podobało czy nie.
Ostrożnie mijałem budynki cudem nie napotykając żadnych bestii, aż w końcu dotarłem do budynku opisanego przez mojego przeciwnika. Faktycznie, przy drzwiach kołysał się całkiem dobrze zachowany szyld reklamujący magiczne usługi, co przed Zmianą było dość powszechną praktyką. Powoli podszedłem do drzwi, po czym otworzyłem je zdecydowanym ruchem i wpadłem do środka, rozglądając się w poszukiwaniu przeciwników. Zamarłem. Bowiem przede mną, na drugim końcu pomieszczenia stał Wyższy Demon. Miał on z grubsza humanoidalne kształty i przewyższał mnie o głowę. Stwór był bardzo chudy i miał nieproporcjonalnie dużą głowę, jednak nie dałem się zmylić ponieważ za tym niepozornym wyglądem kryła się niezwykła siła. Ponadto stwór miał długi ogon, a całe jego ciało pokrywała chropowata skóra służąca za pancerz. Na jego dłoniach dostrzegłem długie, szczupłe palce zakończone szponami, a z jego ust wyrastały ostre kły. Na mój widok jego gadzie źrenice zwęziły się. Przez moment zastanawiałem się czemu stwór nie atakuje, aż dostrzegłem w jak niekomfortowej był sytuacji. Ponieważ stał wewnątrz dwóch magicznych kręgów pętających go swą mocą, potężny czart mógł tylko stać i nienawidzić mnie. Mimo to nie opuściłem broni, bowiem magiczne kręgi miały irytujący zwyczaj przestawać działać akurat wtedy kiedy były potrzebne. Zamiast tego zbliżyłem się i położyłem naładowaną kuszę na pobliskim stoliku. W starciu z czymś takim i tak by mi się nie przydała, ponieważ w walce z Wyższymi Demonami ważniejszy był pojedynek woli.
Przez jakiś czas tylko wpatrywaliśmy się w siebie.
-Witaj, śmiertelniku – mój rozmówca przerwał w końcu milczenie. Jego niski, metaliczny głos sprawiał wrażenie spokojnego i opanowanego – nie jesteś tym który mnie tu zatrzymał. Czego tu szukasz?
-Być może szukam tego, który cię uwięził – stwór warknął słysząc moje słowa. Najwyraźniej nie pasowało mu to określenie. Jego pech. Jeszcze tego brakowało, żebym się przejmował odczuciami demona – Zależy, kto cię tak załatwił. W odpowiedzi zalała mnie fala niewyraźnych obrazów, z których zdołałem jednak wywnioskować, że to Willard użył czarnoksięskiej mocy aby spętać demona. Jednak najwyraźniej spartaczył robotę, skoro bestia mogła wysyłać telepatyczne komunikaty.
-Tak, to jego szukam – powiedziałem
-A więc dobijmy targu, śmiertelniku. Uwolnij mnie, a ja wskażę ci miejsce pobytu tego czarnoksiężnika – rzekł Wyższy Demon, spoglądając na mnie wyczekująco. Sam nie wiedziałem, co o tym myśleć. Pertraktacje z mieszkańcami Niższych Planów były piekielnie niebezpieczne i często kończyły się źle dla czarodziejów którzy się ich dopuszczali. Kiedy się zastanawiałem, usłyszałem nagle jakiś dźwięk dochodzący z piwnicy. Spojrzałem pytająco na rozmówcę.
- Twój przeciwnik zamknął tam jakąś samicę waszego gatunku. Potraktuj to jako mój gest dobrej woli, śmiertelniku – powiedział demon, choć równie dobrze mógł kłamać, abym wpadł w pułapkę. Ale z drugiej strony, co by w tej sposób zyskał? Jedynie stracił by jedyną osobę, która może w tej chwili dać mu wolność. Dlatego też po chwili zastanowienia zszedłem do piwnicy i faktycznie dostrzegłem na ziemi związaną kobietę. Szybko rozciąłem krępujący ją sznur . Długie, ciemne włosy opadające swobodnie na szyję i twarz o przyjemnych rysach, na której osadzone były duże, jasnozielone oczy. Była całkiem szczupła, a pod widoczną spod sznura tuniką widać było zarys niewielkich piersi. Wyglądała na około trzydzieści lat. Tak najszybciej można było scharakteryzować w tej chwili Illinę Gvano. Cóż, muszę przyznać że byłem przyjemnie zaskoczony, gdyż nie wiedzieć czemu spodziewałem się archetypicznej wiedźmy.
-Kim jesteś? – spojrzała na mnie zdziwiona – I co tu robisz?
Ukłoniłem się sposobem podpatrzonym u jakiegoś dworaka którego widziałem kiedyś na zamku pewnego księcia. Ów książe wynajmował mnie przez jakiś czas, ponieważ podejrzewał że ktoś rzucił klątwę na jego włości. Ale to już inna opowieść.
-Illina Gvano? – spytałem – Jestem Alarien, jednoosobowa ekipa do zadań niewykonalnych. Szukam tu nijakiego Willarda Barbanasa, czarnoksiężnika. Chcę mu poprawić urodę poprzez ścięcie włosów razem z głową.
Wątpię by ją to rozbawiło, bo i żart był mało wyszukany, jednak uśmiechnęła się uprzejmie i wstała z podłogi, otrzepując ubranie. W ogóle była całkiem opanowana jak na osobę która przed chwilą leżała związana przez czarnoksiężnika w piwnicy domu niedaleko Przekaźnika.
- Proponuję wyjść z tej piwnicy – dodałem po chwili, a ona skinęła tylko głową. Po chwili wspięliśmy się po schodach na parter.
-No proszę, kogo my tu mamy – usłyszałem głos od strony drzwi i błyskawicznie odwróciłem się w tamtą stronę trzymając przed sobą wyciągnięty miecz. Albowiem w drzwiach stał Willard Barbanas, mierząc w moją stronę z krótkiego pistoletu. W myślach przekląłem fakt że kusza została na stoliku i nie mogłem odpowiedzieć tym samym. Świeżo uwolniona zakładniczka najwyraźniej również nie wiedziała co robić. Uwięziony demon za moimi plecami zasyczał wściekle na widok swojego oprawcy.
-Witaj Willardzie, miło że wpadłeś – powiedziałem do niego, siląc się na żart, chociaż wcale nie było mi do śmiechu. Chociaż broń palna była zawodna, to wszelkie rusznice, działa i strzelby stanowiły śmiertelnie groźny oręż. Wprawdzie w jednej trzeciej przypadków tego typu narzędzia prochowe nie działały jak należy, to i tak rachunek prawdopodobieństwa przemawiał na moją niekorzyść.
- Można wiedzieć, co się stało z twoim ojcem? I po co ta cała szopka z porwaniami? – dodałem grając na zwłokę i starając się coś wymyślić. Illina Gvano, korzystając z faktu iż ten skurwysyn skupił się na mnie, powoli zbliżała się do załadowanej kuszy leżącej na stoliku niedaleko. Chwała jej za to.
-O mojego ojca się nie martw, jest cały i zdrów w Brzegu, pewnie nawet nie wie o całym zajściu. Po prostu na jakiś czas uśpiłem go zaklęciem, aby wyeliminować cię z gry poprzez tłum. Teraz cała okolica obwinia za porwania ciebie i tą wiedźmę – odpowiedział z półuśmiechem. Dobrze, że czarnoksiężnik chciał nacieszyć się moim położeniem i od razu nie odstrzelił mi łba. Przynajmniej tyle szczęścia w nieszczęściu. Przyczyny porwań domyśliłem się widząc tego Wyższego Demona, ponieważ do konjuracji tego typu stworów potrzebne były ofiary. Mimo to chciałem zagadać Barbanosa.
-Miło, że tak wysoko mnie cenisz – odparłem sucho – Skąd wiedziałeś że tu będę?
- Dzięki symbolom wymalowanym na ścianach mogę obserwować to miejsce, poza tym wiedziałem że podążysz za moją sugestią… - nie dowiedziałem się, co jeszcze chciał powiedzieć, bowiem kobieta którą przed chwilą uwolniłem nagle dopadła jednym skokiem kuszy i wystrzeliła. Bełt przeciął powietrze i odbił się od ściany, a czarnoksiężnik sam oddał strzał w kierunku Illiny, która jednak zaraz po wystrzeleniu bełtu zanurkowała w bok, cudem unikając śmierci. Rzuciłem się na niego z mieczem, jednak Willard zachował na tyle przytomności umysłu, że wezwał mroczną moc pobliskiego Przekaźnika. W ostatniej chwili złożyłem palce lewej ręki w ochronny charakter, i wyładowanie energii mające rozsmarować mnie po okolicy jedynie cisnęło mną o ścianę. Powietrze uciekło mi z płuc a miecz wyślizgnął się z dłoni. Szybko podniosłem ostrze, starając się odzyskać pełnię świadomości. Moja towarzyszka nie mogła mi w tej chwili pomóc, gdyż sama była żywotnie zainteresowana unikaniem ciosów miecza którym wywijał Willard. Szło jej nieźle, głównie dlatego że jej przeciwnik nie był zbyt wprawnym szermierzem, a nawet wyszkolony czarnoksiężnik nie mógł korzystać z magii Przekaźników bez ryzyka. Nareszcie uśmiech szczęścia.
Kiedy już sądziłem, ze uda nam się z tego wyjść w jednym kawałku, czarnoksiężnik zaśmiał się nagle, a przez drzwi do pomieszczenia wpadły dwa kolejne masywne szopniaste postacie. Demony. Nie były wprawdzie tak potężne jak ich uwięziony krewniak, jednak jeśli nasz wróg je kontrolował to ja i Illina byliśmy udupieni na całej linii. Jakby potwierdzając moje obawy, oba stwory zaczęły zbliżać się w moim kierunku. Kurwa, coraz lepiej. Cofnąłem się o krok, po czym zorientowałem się że stoję przy samym kręgu. W tej chwili wpadł mi do głowy pewien szalony pomysł, jednak obecnie była to moja jedyna szansa na przyszłość inną niż czerwony barwnik na ściany. Postanowiłem go zrealizować.
Mocno przetarłem butem znaki ochronne które tworzyły magiczną sieć więżącą Wyższego Demona.
Bestia zaryczała tryumfalnie i wybiegła ze zniszczonego więzienia. Przez chwile wszyscy zamarliśmy, po czym czart, nie kryjąc zamiarów, ruszył w stronę maga który go uwięził. Na twarzy Willarda odbił się strach, a Illina wykorzystała chwilę jago nieuwagi i kopnęła go mocno w jaja. Ouć, to musiało boleć. Nie czekając na rozwój wypadków moja towarzyszka ruszyła biegiem w kierunku drzwi, a ja stwierdziłem że to wcale niegłupi pomysł i zrobiłem to samo. Zauważyłem jeszcze, że złapała po drodze leżący na ziemi pistolet Willarda.
We dwójkę wypadliśmy na zrujnowaną ulicę i dostrzegłem osiodłanego siwego konia stojącego kawałek stąd. Najwyraźniej wierzchowiec należał do czarnoksiężnika, więc bez skrupułów wskoczyłem na siodło, jednocześnie robiąc miejsce dla Illiny Gvano. Z budynku dobiegły nas odgłosy szamotaniny, więc nie czekając ruszyliśmy galopem w kierunku miejsca gdzie zostawiłem uwiązanego Gryfa. Kiedy oddaliliśmy się już kawałek od budynku z którego uciekliśmy, dobiegł nas jeszcze przerażony wrzask Willarda Barbanosa. Wrzask typowy dla ludzi, których wnętrzności właśnie opuszczają jamę brzuszną w poszukiwaniu ciekawszego lokum. Słysząc to, aptekarka Brzegu lekko drgnęła jednak na mnie ten krzyk nie zrobił wrażenia. Skurwiel dostał to na co zasłużył. Jedyne co mnie trochę martwiło to fakt że Wyższy Demon grasował teraz na wolności, jednak na razie nie był to mój kłopot. No i straciłem jednocześnie szansę na odebranie reszty złota, ponieważ mózg burmistrza był połączony magią demonów z umierającym czarnoksiężnikiem, więc stary Barbanos właśnie zamienił się w obślinionego bezmózga. I nici z pieniędzy.
W końcu dojechaliśmy do mojego małego obozu. Gryf radośnie zarżał na mój widok, a i mnie zrobiło się lepiej kiedy zobaczyłem wiernego towarzysza. Zeskoczyłem z grzbietu siwka a Illina poszła w moje ślady.
-Iiiiihaha – zawołał Gryf, tupiąc kopytami.
-Tak, tak, już jestem – powiedziałem. Może się wam to wydawać dziwne, jednak kiedy człowiek zawsze samotnie wędruje przez świat to jego wierzchowiec ma okazję czasem posłuchać jakiegoś monologu. Aptekarkę Brzegu chyba też to rozbawiło, bo popatrzyła na mnie z pobłażaniem. Ale co mnie zresztą obchodzi opinia jakiejś czarownicy z zadupia.
-Przeszukaj czy w jukach siwka nie ma czegoś przydatnego – rzuciłem w odpowiedzi na jej spojrzenie, po czym wziąłem się za rozpalanie ogniska. Kobieta po chwili wyjęła z juków paczuszkę prochu strzelniczego, kilka kul do pistoletu, dwa sztylety oraz niewielki mieszek złota. Oprócz tego znalazła tam też dziwną księgę. Szybko przypasała broń, podczas gdy ja przeglądałem tomiszcze które mi podała. No no, właśnie trzymałem w ręku prawdziwy czarnoksięski grymuar! Za posiadanie czegoś takiego palono w większości miast i miasteczek, jednak mimo wszystko żal mi było wyrzucić tak starannie wykonaną księgę, więc na razie włożyłem ją jedynie do juków Gryfa. Później się zastanowię co z tym fantem zrobić.
-Co teraz zrobisz? – usłyszałem głos Illiny.
-Pojadę do innego miasta – odpowiedziałem obojętnie – Zaliczka którą dostałem od starego Barbanosa powinna mi wystarczyć do czasu aż znajdę sobie kolejnego pracodawcę.
- A co powiesz na to, że pojadę z tobą? –spytała. Przyznam, że lekko mnie to zdziwiło gdyż większość ludzi wolała by podróżować w kompanii najemnych morderców niż w moim towarzystwie. Ja również wolałem samotne wędrówki - Nie mam po co i do czego wracać, w Brzegu natychmiast mnie spalą na stosie – dodała widząc moją zakłopotaną minę. Cholera, powinienem bardziej panować nad twarzą. Teraz już za późno by naprawić błąd – Nie będę przeszkadzać, umiem obsługiwać pistolet i miecz, a poza tym znam się na sztuce zaklinania – powiedziała i odrzuciła w tył swoje gęste, kruczoczarne włosy. Bez wątpienia zrobiła na mnie dobre wrażenie, jednak mimo to nie chciałem dopuszczać nikogo do mojej jednoosobowej „kompani”.
-Czy jeśli powiem „nie” to pójdziesz swoją drogą? – spytałem, a ona jedynie pokręciła głową z uśmiechem – Świetnie, więc pojedziesz ze mną do najbliższego miasta, a dalej ruszam samotnie – powiedziałem, nie wierząc jednak we własne słowa. W sumie nie miałem nic przeciwko niej, jednak życie nauczyło mnie że najlepiej liczyć tylko na siebie samego, nawet jeśli towarzyszy ci piękna kobieta. Z doświadczenia wiem, że sojusznicy mają irytującą tendencję do zawodzenia zaufania akurat wtedy, kiedy najbardziej potrzebuję ich pomocy.
Kobieta uśmiechnęła się szeroko słysząc moją odpowiedź, po czym zajęła się swoimi sprawami. Następnie zjedliśmy szybki posiłek, ustaliliśmy kolejność wart, a rano wyruszyliśmy na południe, szerokim łukiem omijając Brzeg, tak na wszelki wypadek. Illina wyglądała dzisiaj jak zawodowa wojowniczka, z dwoma sztyletami przypiętymi do pasa i pistoletem który stale miała w zasięgu ręki. Swoje czarne włosy spięła w warkocz, aby nie przeszkadzały jej w ewentualnej walce. Muszę przyznać że mimo początkowych oporów co do podróżowania w kompanii, coraz bardziej cieszyłem się z obecności drugiej osoby z którą mogłem zamienić czasem kilka słów, i która w razie czego wspomagała mnie w starciach z wrogami. Moja towarzyszka w przeciwieństwie do mnie nie kryła zadowolenia z faktu że podróżujemy we dwójkę.
Ja jednak nadal zastanawiałem się, jakie wyzwania przyniesie nam przyszłość.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Abasz'Har: Forum o Dungeons & Dragons Strona Główna -> Inne własne pomysły / Twórczość literacka Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin